Pożegnanie Aleksandra Łodzia-Kobylińskiego
W pewnym wędrownym cyrku w Danii, ale przecież mogło się to zdarzyć wszędzie, także w Krakowie nagle wybuchł gwałtowny pożar. Dyrektor cyrku postanowił wezwać na pomoc mieszkańców sąsiedniej wsi. Zwrócił się do klauna, wystrojonego już do występu, aby czym prędzej udał się w kierunku osiedli i błagał kogo tylko spotka o przyłączenie się do walki z żywiołem. Ale ludzie uznali nawoływania klauna za świetny chwyt propagandowy, który ma zwabić ich na przedstawienie. Nie dość, że nie pobiegli na ratunek, to w dodatku bawili się w najlepsze. Popychali go, chwytali za garderobę, nadeptywali na duże buty, stroili miny i klaskali w dłonie. Jedynie klaun miał ochotę raczej płakać niż śmiać się. Daremnie podnosił głos, gestykulował, tłumaczył, że nie ma w tym żadnego podstępu, że cyrk się rzeczywiście pali. Wszystko na nic. Odpowiadały mu kolejne salwy śmiechu. Owszem, niektórzy uważali, że świetnie gra swoją rolę, ale żaden z nich nie był w stanie uwierzyć w ogłaszane przez niego alerty. Ostatecznie ogień przeniósł się do wsi przez wyschnięte po zbiorach pola i na pomoc było już za późno. W ten sposób zarówno wieś, jak i cyrk doszczętnie spłonęły.
Przytoczona opowieść Sørena Kierkegaarda została użyta w książce pt. The Secular City wydanej w 1965 roku przez znanego amerykańskiego kaznodzieję Harveya Coxa dla opisania sytuacji współczesnego teologa, który nie znajduje żadnego posłuchu u ludzi, reprezentujących światowy porządek. Nikt go nie bierze na serio w jego błazeńskim stroju ze średniowiecza, czy innej minionej epoki. Cokolwiek powie, jego rola sprawia, że z góry wiadomo, że to tylko przedstawienie, które z rzeczywistością ma niewiele wspólnego.
Zainspirowany tym obrazem, Joseph Ratzinger w swojej książce z 1968 roku pt. Wprowadzenie w chrześcijaństwo, zauważa, że ten wstrząsający obraz, choć zawiera wiele prawdziwych spostrzeżeń i skłania do zastanowienia, zanadto upraszcza sprawę. Sugeruje bowiem, że klaun, będący uosobieniem teologa posiada pełnię wiedzy i występuje z jasnym orędziem, podczas gdy wyśmiewający go tłum niedowiarków potrzebuje pouczenia. Czy wystarczyło zatem, aby klaun zmienił ubiór, starł szminkę i sięgnął po nowy język przekazu, a wtedy ludzie spojrzeliby na niego inaczej i pospieszyli gasić pożar? Ratzinger przenosi tę wątpliwość na popularną w tamtym czasie ideę aggiornamento, która zakładała, że unowocześnienie przekazu religijnego pozwoli nawiązać dialog ze światem w duchu Soboru Watykańskiego II?
Późniejszy prefekt Kongregacji Nauki Wiary, a następnie papież Benedykt XVI, najwyraźniej przeczuwał naiwność tej nadziei. Doskonale wiedział, że każdy, kto próbuje głosić wiarę współczesnym ludziom może wydawać się błaznem. Nie jest to jednak ani jedyne, ani nawet największe zagrożenie na jakie natrafia. Ten bowiem, kto bierze swoją wiarę na serio, nie tylko musi zmierzyć się z problemem wyjaśnienia jej innym, ale także samemu sobie. Akt wiary dokonuje się wśród ciągłych niebezpieczeństw i powątpiewań. Nie inaczej jest w przypadku człowieka niewierzącego, który w obliczu niewyjaśnionych zjawisk bywa zmuszony do rewizji swojego podejścia.
Dla poszerzenia tego obrazu, Joseph Ratzinger sięga po dramat Paula Claudela pt. Atłasowy trzewiczek, który rozpoczyna się od sceny zatopienia przez korsarzy okrętu, którym podróżował misjonarz. Ocalały z katastrofy kapłan, przywiązany do belki błądzi po wzburzonych wodach oceanu. Utrzymując się na powierzchni dzięki kawałkowi drewna wygłasza swój ostatni monolog: „Dziękuję Ci Panie, że mnie tak przywiązałeś! A przecież nieraz Twoje nakazy miałem za uciążliwe. A wola moja była chwiejna i oporna. Dziś jednak przylgnąłem do Ciebie, że nie sposób już zbliżyć się bardziej (…). Jestem zaiste przywiązany do krzyża, ale krzyż ten płynie swobodnie po morzu”.
Aleksander Łodzia-Kobyliński, znany powszechnie jako Makino, urodził się w Uroczystość Trzech Króli w 1936 roku na Osiedlu oficerskim w Krakowie i został ochrzczony w parafii św. Mikołaja przy ul. Kopernika 9. Jego ojciec, rodowity warszawiak był przedwojennym kapitanem saperów, potomkiem starej litewskiej szlachty herbu Łodzia. Matka, Anna Maria z d. Maksymowicz była skrzypaczką, nauczycielką śpiewu. Najpierw uczęszczała do seminarium muzycznego we Lwowie, a następnie ukończyła muzykologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Studiowała także filozofię i astronomię. Miała spore zasługi w powstaniu Domu Żołnierza w dawnej wojskowej ujeżdżalni koni, późniejszej operetki, gdzie poznała swojego męża.
Makino miał dwie siostry: Marię Danutę i Teresę Annę oraz brata Zbyszka. Wychowani w rygorze i kulcie wartości takich jak Bóg, Honor i Ojczyzna, wynieśli z domu szacunek do ludzi i obowiązek działania na rzecz dobra wspólnego. W czasie wojny, gdy żyło im się bardzo biednie, obaj bracia trafili pod opiekę SIEMACHY. Najpierw zamieszkali w domu ks. Siemaszki przy ul. Długiej 42, a następnie w zakładzie filialnym w Czernej koło Krzeszowic. Z tych czasów śp. Aleksander zachował we wdzięcznej pamięci ks. dyrektora Albina Małysiaka, wychowawców i kolegów, z których wielu zostało artystami, literatami i wybitnymi specjalistami w różnych dziedzinach. Wspominał gry i zajęcia edukacyjne, patriotyczne piosenki, piesze wędrówki po okolicznych lasach i basen, w którym nauczył się pływać.
Po ukończeniu technikum Aleksander Kobyliński odsłużył trzy lata i sześć dni w marynarce wojennej. Po powrocie z wojska zdarzył mu się niezwykły epizod z koniem, na którym wjechał do hotelu Cracovia. Przesiedział za to 1,5 roku za kratkami. Mówił, że więzienie w Tarnowie nauczyło go na wszystko patrzeć sercem.
W 1975 roku rozpoczął karierę artystyczną. Wpłynął na to jego przyjaciel Jerzy Harasymowicz, który nadał mu pseudonim Makino i napisał teksty do wielu piosenek. Z zespołem „Andrusy” Aleksander Kobyliński objechał niemal cały świat. W ciągu 50 lat zagrał 6 tys. koncertów. Lubił podkreślać, że Andrus to cwaniak, ale honorowy, wiadereczko babci wyniesie na czwarte piętro, węgiel zwali do piwnicy, porąbie drewna na opał. Kolegom z zespołu nadawał zabawne pseudonimy: Hrabia Monte Christo, Paganini, Toranaga, Klaudiusz, Antek Balaga z rodziny połamanych płotów czy Bubuś Amoros. W swoim repertuarze miał ponad 100 piosenek o Krakowie. Przy nadarzających się okazjach kwestował na odnowę zabytków i renowację nagrobków na Rakowicach. Niezliczoną ilość razy wykonał na gitarze numer z dzwonem Zygmunta. Napisał muzykę do hymnu Cracovii, której był zagorzałym kibicem. Za serce oddane miastu i jego mieszkańcom, w 2022 roku otrzymał medal Cracoviae Merenti.
Jako senior nieco się ustatkował. Po zabiegu wszczepienia rozrusznika serca rzucił palenie papierosów i rzadziej sięgał po alkohol, bo mówił, że ma „nadpite” do przodu. Wciąż jednak występował na scenie i angażował się w życie swojej ukochanej SIEMACHY, będąc żywym pomostem do jej historii.
Olek nie znosił przepychu i blichtru, sam żył skromnie. Nie przykładał wagi do pieniędzy. Byle starczyło — jak mawiał — na pół litra i kilo zwyczajnej. Uważał się za tradycjonalistę. Był bardzo wrażliwy i silnie przywiązany do swoich korzeni rodzinnych. Chciał być pochowany z babcią w grobie z napisem — Makino. Miał w sobie niezwykłą szlachetność. Wysoko cenił dane słowo, brzydził się kłamstwem. 22 marca tego roku, w kościele Mariackim wziął ślub z Aleksandrą. Widziałem, że był tym poruszony do głębi. Nie mógł się doczekać spotkania z Jezusem w Eucharystii. Podczas przyjęcia weselnego w restauracji Galicyjskiej grał na gitarze i śpiewał swoje największe szlagiery. Jego ostatni instrument był prezentem od SIEMACHY. Koncertował na nim jeszcze tydzień przed śmiercią.
Śp. Aleksander Kobyliński, zwierzyniecki andrus był postacią anachroniczną i sam siebie nazywał gatunkiem endemicznym. Reprezentował świat, którego już nie ma. Mimo burzliwego życia odczuwał przywiązanie do tradycyjnych wartości. Były to nie tyle konserwatywne zaklęcia ukute przez tzw. prawicowych polityków, ale wciąż żywe i zachwycające swym blaskiem dobro, prawda i piękno. W odróżnieniu od tych, którzy mają pełną gębę religii, Makino nosił Boga w sercu.
Jeżeli w klaunie z przypowieści Kierkegaarda o cyrku i pożarze na wsi dostrzeżemy rysy Makino, to z pewnością będzie to ktoś, kto biegnie do świata z dziecięcą ufnością i głosi orędzie pokoju. Wzywa do miłości, dialogu, szacunku dla myślących inaczej oraz troski o dobro wspólne. Nade wszystko zaś kocha ludzi. A wraz z nimi kocha swoje miejsce na ziemi, język, zwyczaje, kulturę, plac na Stawach, wielbi swój umiłowany Kraków.
Jeszcze niedawno śpiewał:
Spaceruję po Krakowie,
Wszędzie urok, wszędzie czar,
Na Wawelu śpią królowie,
A na Rynku ruch i gwar.
Wieża mariacka w koronie,
Która srebrem w słońcu lśni,
Strażnik trąbkę ujął w dłonie
I nad miastem hejnał brzmi.
I cóż z tego, że czasem ktoś wybuchnie śmiechem, zmarszczy czoło, ziewnie z nudów, zagwiżdże z dezaprobatą, krzyknie, że to błazenada i do serca wleje zwątpienie. Makino ma na to zawsze jedną odpowiedź: „Idze, idze bajoku”. Amen.
/ks. Andrzej Augustyński/
21 maja 2025, bazylika Mariacka w Krakowie
Szanowni Państwo,
Drodzy Przyjaciele,
spotykamy się dziś w trudnym i bolesnym momencie, by pożegnać drogiego nam Aleksandra Łodzia-Kobylińskiego, znanego wielu jako Makino. Stoimy tu w cieniu żałoby, ale też w świetle wdzięczności — aby pożegnać człowieka którego głos, obecność i duch na zawsze pozostaną w naszej pamięci. Choć serca przepełnia smutek, Makino pozostaje z nami. W piosenkach, które będziemy śpiewać, we wspomnieniach, które nie zgasną, i na pewno pozostanie w naszych opowieściach.
Makino … samo to imię wywołuje uśmiech i nostalgię. Dla nas wszystkich był przyjacielem, bratnią duszą. Człowiekiem, który potrafił rozśmieszyć, wzruszyć, ale i powiedzieć trudną prawdę — zawsze z szacunkiem, zawsze z klasą.
Dla mnie był także kolegą ze sceny, artystą, którego miałam zaszczyt zapowiadać, przedstawiać światu, towarzyszyć w chwilach, kiedy jego piosenki porywały tłumy. Występowaliśmy razem na estradzie. Zapowiadałam go podczas licznych wydarzeń kulturalnych. I za każdym razem widziałam to samo — zachwyt w oczach publiczności, szacunek, podziw i głębokie poruszenie, bo Makino był nie tylko wykonawcą — był głosem pokoleń, opowieścią zaklętą w dźwiękach gitary i słowach, które niosły prawdę, dumę i pamięć.
Był człowiekiem wyjątkowym — nie tylko jako artysta, ale i jako człowiek. Skromny, ciepły, serdeczny. Pełen pokory wobec życia, ale i odwagi wobec świata.
Był jak pieśń — mocny, szczery, niezapomniany.
Słowa nie oddadzą w pełni tego, co czujemy…
Makino nie znosił nadęcia. Dlatego dziś pewnie krzywi się, że stoimy tu tak poważnie. Pewnie wolałby, żebyśmy się śmiali. Żeby ktoś rzucił dowcipem, i to najlepiej niewybrednym, bo Makino taki był, miał ten dar — mówił, co myślał. I myślał szybciej, niż inni zdążyli się oburzyć.
Dziś Kraków jest cichszy, jakby na chwilę wstrzymał oddech, ale Makino nie odszedł. On po prostu się tylko nieco oddalił…
Spoczywaj w pokoju.
Do zobaczenia, Mistrzu
Iwona Chamielec, Wiceprzewodnicząca Rady Miasta Krakowa