0:00/ 0:00
Wesprzyj

lub na 70 1240 1431 1111 0000 1045 5360 (numer konta parafii)

ZAMKNIJ

Przekaż ofiarę dla Bazyliki Mariackiej

Przejdź

lub na 70 1240 1431 1111 0000 1045 5360 (numer konta parafii)

Kazania

Nosił Boga w sercu

Nosił Boga w sercu

Poże­gna­nie Alek­san­dra Łodzia-Kobylińskiego

W pew­nym wędrow­nym cyr­ku w Danii, ale prze­cież mogło się to zda­rzyć wszę­dzie, tak­że w Kra­ko­wie nagle wybuchł gwał­tow­ny pożar. Dyrek­tor cyr­ku posta­no­wił wezwać na pomoc miesz­kań­ców sąsied­niej wsi. Zwró­cił się do klau­na, wystro­jo­ne­go już do wystę­pu, aby czym prę­dzej udał się w kie­run­ku osie­dli i bła­gał kogo tyl­ko spo­tka o przy­łą­cze­nie się do wal­ki z żywio­łem. Ale ludzie uzna­li nawo­ły­wa­nia klau­na za świet­ny chwyt pro­pa­gan­do­wy, któ­ry ma zwa­bić ich na przed­sta­wie­nie. Nie dość, że nie pobie­gli na ratu­nek, to w dodat­ku bawi­li się w naj­lep­sze. Popy­cha­li go, chwy­ta­li za gar­de­ro­bę, nadep­ty­wa­li na duże buty, stro­ili miny i kla­ska­li w dło­nie. Jedy­nie klaun miał ocho­tę raczej pła­kać niż śmiać się. Darem­nie pod­no­sił głos, gesty­ku­lo­wał, tłu­ma­czył, że nie ma w tym żad­ne­go pod­stę­pu, że cyrk się rze­czy­wi­ście pali. Wszyst­ko na nic. Odpo­wia­da­ły mu kolej­ne sal­wy śmie­chu. Owszem, nie­któ­rzy uwa­ża­li, że świet­nie gra swo­ją rolę, ale żaden z nich nie był w sta­nie uwie­rzyć w ogła­sza­ne przez nie­go aler­ty. Osta­tecz­nie ogień prze­niósł się do wsi przez wyschnię­te po zbio­rach pola i na pomoc było już za póź­no. W ten spo­sób zarów­no wieś, jak i cyrk doszczęt­nie spłonęły.

Przy­to­czo­na opo­wieść Søre­na Kier­ke­ga­ar­da zosta­ła uży­ta w książ­ce pt. The Secu­lar City wyda­nej w 1965 roku przez zna­ne­go ame­ry­kań­skie­go kazno­dzie­ję Harveya Coxa dla opi­sa­nia sytu­acji współ­cze­sne­go teo­lo­ga, któ­ry nie znaj­du­je żad­ne­go posłu­chu u ludzi, repre­zen­tu­ją­cych świa­to­wy porzą­dek. Nikt go nie bie­rze na serio w jego bła­zeń­skim stro­ju ze śre­dnio­wie­cza, czy innej minio­nej epo­ki. Cokol­wiek powie, jego rola spra­wia, że z góry wia­do­mo, że to tyl­ko przed­sta­wie­nie, któ­re z rze­czy­wi­sto­ścią ma nie­wie­le wspólnego.

Zain­spi­ro­wa­ny tym obra­zem, Joseph Rat­zin­ger w swo­jej książ­ce z 1968 roku pt. Wpro­wa­dze­nie w chrze­ści­jań­stwo, zauwa­ża, że ten wstrzą­sa­ją­cy obraz, choć zawie­ra wie­le praw­dzi­wych spo­strze­żeń i skła­nia do zasta­no­wie­nia, zanad­to uprasz­cza spra­wę. Suge­ru­je bowiem, że klaun, będą­cy uoso­bie­niem teo­lo­ga posia­da peł­nię wie­dzy i wystę­pu­je z jasnym orę­dziem, pod­czas gdy wyśmie­wa­ją­cy go tłum nie­do­wiar­ków potrze­bu­je poucze­nia. Czy wystar­czy­ło zatem, aby klaun zmie­nił ubiór, starł szmin­kę i się­gnął po nowy język prze­ka­zu, a wte­dy ludzie spoj­rze­li­by na nie­go ina­czej i pospie­szy­li gasić pożar? Rat­zin­ger prze­no­si tę wąt­pli­wość na popu­lar­ną w tam­tym cza­sie ideę aggior­na­men­to, któ­ra zakła­da­ła, że uno­wo­cze­śnie­nie prze­ka­zu reli­gij­ne­go pozwo­li nawią­zać dia­log ze świa­tem w duchu Sobo­ru Waty­kań­skie­go II?

Póź­niej­szy pre­fekt Kon­gre­ga­cji Nauki Wia­ry, a następ­nie papież Bene­dykt XVI, naj­wy­raź­niej prze­czu­wał naiw­ność tej nadziei. Dosko­na­le wie­dział, że każ­dy, kto pró­bu­je gło­sić wia­rę współ­cze­snym ludziom może wyda­wać się bła­znem. Nie jest to jed­nak ani jedy­ne, ani nawet naj­więk­sze zagro­że­nie na jakie natra­fia. Ten bowiem, kto bie­rze swo­ją wia­rę na serio, nie tyl­ko musi zmie­rzyć się z pro­ble­mem wyja­śnie­nia jej innym, ale tak­że same­mu sobie. Akt wia­ry doko­nu­je się wśród cią­głych nie­bez­pie­czeństw i powąt­pie­wań. Nie ina­czej jest w przy­pad­ku czło­wie­ka nie­wie­rzą­ce­go, któ­ry w obli­czu nie­wy­ja­śnio­nych zja­wisk bywa zmu­szo­ny do rewi­zji swo­je­go podejścia.

Dla posze­rze­nia tego obra­zu, Joseph Rat­zin­ger się­ga po dra­mat Pau­la Clau­de­la pt. Atła­so­wy trze­wi­czek, któ­ry roz­po­czy­na się od sce­ny zato­pie­nia przez kor­sa­rzy okrę­tu, któ­rym podró­żo­wał misjo­narz. Oca­la­ły z kata­stro­fy kapłan, przy­wią­za­ny do bel­ki błą­dzi po wzbu­rzo­nych wodach oce­anu. Utrzy­mu­jąc się na powierzch­ni dzię­ki kawał­ko­wi drew­na wygła­sza swój ostat­ni mono­log: „Dzię­ku­ję Ci Panie, że mnie tak przy­wią­za­łeś! A prze­cież nie­raz Two­je naka­zy mia­łem za uciąż­li­we. A wola moja była chwiej­na i opor­na. Dziś jed­nak przy­lgną­łem do Cie­bie, że nie spo­sób już zbli­żyć się bar­dziej (…). Jestem zaiste przy­wią­za­ny do krzy­ża, ale krzyż ten pły­nie swo­bod­nie po morzu”.

Alek­san­der Łodzia-Koby­liń­ski, zna­ny powszech­nie jako Maki­no, uro­dził się w Uro­czy­stość Trzech Kró­li w 1936 roku na Osie­dlu ofi­cer­skim w Kra­ko­wie i został ochrzczo­ny w para­fii św. Miko­ła­ja przy ul. Koper­ni­ka 9. Jego ojciec, rodo­wi­ty war­sza­wiak był przed­wo­jen­nym kapi­ta­nem sape­rów, potom­kiem sta­rej litew­skiej szlach­ty her­bu Łodzia. Mat­ka, Anna Maria z d. Mak­sy­mo­wicz była skrzy­pacz­ką, nauczy­ciel­ką śpie­wu. Naj­pierw uczęsz­cza­ła do semi­na­rium muzycz­ne­go we Lwo­wie, a następ­nie ukoń­czy­ła muzy­ko­lo­gię na Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim. Stu­dio­wa­ła tak­że filo­zo­fię i astro­no­mię. Mia­ła spo­re zasłu­gi w powsta­niu Domu Żoł­nie­rza w daw­nej woj­sko­wej ujeż­dżal­ni koni, póź­niej­szej ope­ret­ki, gdzie pozna­ła swo­je­go męża.

Maki­no miał dwie sio­stry: Marię Danu­tę i Tere­sę Annę oraz bra­ta Zbysz­ka. Wycho­wa­ni w rygo­rze i kul­cie war­to­ści takich jak Bóg, Honor i Ojczy­zna, wynie­śli z domu sza­cu­nek do ludzi i obo­wią­zek dzia­ła­nia na rzecz dobra wspól­ne­go. W cza­sie woj­ny, gdy żyło im się bar­dzo bied­nie, obaj bra­cia tra­fi­li pod opie­kę SIEMACHY. Naj­pierw zamiesz­ka­li w domu ks. Sie­masz­ki przy ul. Dłu­giej 42, a następ­nie w zakła­dzie filial­nym w Czer­nej koło Krze­szo­wic. Z tych cza­sów śp. Alek­san­der zacho­wał we wdzięcz­nej pamię­ci ks. dyrek­to­ra Albi­na Mały­sia­ka, wycho­waw­ców i kole­gów, z któ­rych wie­lu zosta­ło arty­sta­mi, lite­ra­ta­mi i wybit­ny­mi spe­cja­li­sta­mi w róż­nych dzie­dzi­nach. Wspo­mi­nał gry i zaję­cia edu­ka­cyj­ne, patrio­tycz­ne pio­sen­ki, pie­sze wędrów­ki po oko­licz­nych lasach i basen, w któ­rym nauczył się pływać.

Po ukoń­cze­niu tech­ni­kum Alek­san­der Koby­liń­ski odsłu­żył trzy lata i sześć dni w mary­nar­ce wojen­nej. Po powro­cie z woj­ska zda­rzył mu się nie­zwy­kły epi­zod z koniem, na któ­rym wje­chał do hote­lu Cra­co­via. Prze­sie­dział za to 1,5 roku za krat­ka­mi. Mówił, że wię­zie­nie w Tar­no­wie nauczy­ło go na wszyst­ko patrzeć sercem.

W 1975 roku roz­po­czął karie­rę arty­stycz­ną. Wpły­nął na to jego przy­ja­ciel Jerzy Hara­sy­mo­wicz, któ­ry nadał mu pseu­do­nim Maki­no i napi­sał tek­sty do wie­lu pio­se­nek. Z zespo­łem „Andru­sy” Alek­san­der Koby­liń­ski obje­chał nie­mal cały świat. W cią­gu 50 lat zagrał 6 tys. kon­cer­tów. Lubił pod­kre­ślać, że Andrus to cwa­niak, ale hono­ro­wy, wia­de­recz­ko bab­ci wynie­sie na czwar­te pię­tro, węgiel zwa­li do piw­ni­cy, porą­bie drew­na na opał. Kole­gom z zespo­łu nada­wał zabaw­ne pseu­do­ni­my: Hra­bia Mon­te Chri­sto, Paga­ni­ni, Tora­na­ga, Klau­diusz, Antek Bala­ga z rodzi­ny poła­ma­nych pło­tów czy Bubuś Amo­ros. W swo­im reper­tu­arze miał ponad 100 pio­se­nek o Kra­ko­wie. Przy nada­rza­ją­cych się oka­zjach kwe­sto­wał na odno­wę zabyt­ków i reno­wa­cję nagrob­ków na Rako­wi­cach. Nie­zli­czo­ną ilość razy wyko­nał na gita­rze numer z dzwo­nem Zyg­mun­ta. Napi­sał muzy­kę do hym­nu Cra­co­vii, któ­rej był zago­rza­łym kibi­cem. Za ser­ce odda­ne mia­stu i jego miesz­kań­com, w 2022 roku otrzy­mał medal Cra­co­viae Merenti.

Jako senior nie­co się ustat­ko­wał. Po zabie­gu wsz­cze­pie­nia roz­rusz­ni­ka ser­ca rzu­cił pale­nie papie­ro­sów i rza­dziej się­gał po alko­hol, bo mówił, że ma „nad­pi­te” do przo­du. Wciąż jed­nak wystę­po­wał na sce­nie i anga­żo­wał się w życie swo­jej uko­cha­nej SIEMACHY, będąc żywym pomo­stem do jej historii.

Olek nie zno­sił prze­py­chu i blich­tru, sam żył skrom­nie. Nie przy­kła­dał wagi do pie­nię­dzy. Byle star­czy­ło — jak mawiał — na pół litra i kilo zwy­czaj­nej. Uwa­żał się za tra­dy­cjo­na­li­stę. Był bar­dzo wraż­li­wy i sil­nie przy­wią­za­ny do swo­ich korze­ni rodzin­nych. Chciał być pocho­wa­ny z bab­cią w gro­bie z napi­sem — Maki­no. Miał w sobie nie­zwy­kłą szla­chet­ność. Wyso­ko cenił dane sło­wo, brzy­dził się kłam­stwem. 22 mar­ca tego roku, w koście­le Mariac­kim wziął ślub z Alek­san­drą. Widzia­łem, że był tym poru­szo­ny do głę­bi. Nie mógł się docze­kać spo­tka­nia z Jezu­sem w Eucha­ry­stii. Pod­czas przy­ję­cia wesel­ne­go w restau­ra­cji Gali­cyj­skiej grał na gita­rze i śpie­wał swo­je naj­więk­sze szla­gie­ry. Jego ostat­ni instru­ment był pre­zen­tem od SIEMACHY. Kon­cer­to­wał na nim jesz­cze tydzień przed śmiercią.

Śp. Alek­san­der Koby­liń­ski, zwie­rzy­niec­ki andrus był posta­cią ana­chro­nicz­ną i sam sie­bie nazy­wał gatun­kiem ende­micz­nym. Repre­zen­to­wał świat, któ­re­go już nie ma. Mimo burz­li­we­go życia odczu­wał przy­wią­za­nie do tra­dy­cyj­nych war­to­ści. Były to nie tyle kon­ser­wa­tyw­ne zaklę­cia uku­te przez tzw. pra­wi­co­wych poli­ty­ków, ale wciąż żywe i zachwy­ca­ją­ce swym bla­skiem dobro, praw­da i pięk­no. W odróż­nie­niu od tych, któ­rzy mają peł­ną gębę reli­gii, Maki­no nosił Boga w sercu.

Jeże­li w klau­nie z przy­po­wie­ści Kier­ke­ga­ar­da o cyr­ku i poża­rze na wsi dostrze­że­my rysy Maki­no, to z pew­no­ścią będzie to ktoś, kto bie­gnie do świa­ta z dzie­cię­cą ufno­ścią i gło­si orę­dzie poko­ju. Wzy­wa do miło­ści, dia­lo­gu, sza­cun­ku dla myślą­cych ina­czej oraz tro­ski o dobro wspól­ne. Nade wszyst­ko zaś kocha ludzi. A wraz z nimi kocha swo­je miej­sce na zie­mi, język, zwy­cza­je, kul­tu­rę, plac na Sta­wach, wiel­bi swój umi­ło­wa­ny Kraków.

Jesz­cze nie­daw­no śpiewał:

Spa­ce­ru­ję po Krakowie,
Wszę­dzie urok, wszę­dzie czar,
Na Wawe­lu śpią królowie,
A na Ryn­ku ruch i gwar.
Wie­ża mariac­ka w koronie,
Któ­ra sre­brem w słoń­cu lśni,
Straż­nik trąb­kę ujął w dłonie
I nad mia­stem hej­nał brzmi.

I cóż z tego, że cza­sem ktoś wybuch­nie śmie­chem, zmarsz­czy czo­ło, ziew­nie z nudów, zagwiż­dże z dez­apro­ba­tą, krzyk­nie, że to bła­ze­na­da i do ser­ca wle­je zwąt­pie­nie. Maki­no ma na to zawsze jed­ną odpo­wiedź: „Idze, idze bajo­ku”. Amen.

/​ks. Andrzej Augustyński/
21 maja 2025, bazy­li­ka Mariac­ka w Krakowie 

Sza­now­ni Państwo,
Dro­dzy Przyjaciele,

spo­ty­ka­my się dziś w trud­nym i bole­snym momen­cie, by poże­gnać dro­gie­go nam Alek­san­dra Łodzia-Koby­liń­skie­go, zna­ne­go wie­lu jako Maki­no. Sto­imy tu w cie­niu żało­by, ale też w świe­tle wdzięcz­no­ści — aby poże­gnać czło­wie­ka któ­re­go głos, obec­ność i duch na zawsze pozo­sta­ną w naszej pamię­ci. Choć ser­ca prze­peł­nia smu­tek, Maki­no pozo­sta­je z nami. W pio­sen­kach, któ­re będzie­my śpie­wać, we wspo­mnie­niach, któ­re nie zga­sną, i na pew­no pozo­sta­nie w naszych opowieściach.

Maki­no … samo to imię wywo­łu­je uśmiech i nostal­gię. Dla nas wszyst­kich był przy­ja­cie­lem, brat­nią duszą. Czło­wie­kiem, któ­ry potra­fił roz­śmie­szyć, wzru­szyć, ale i powie­dzieć trud­ną praw­dę — zawsze z sza­cun­kiem, zawsze z klasą.

Dla mnie był tak­że kole­gą ze sce­ny, arty­stą, któ­re­go mia­łam zaszczyt zapo­wia­dać, przed­sta­wiać świa­tu, towa­rzy­szyć w chwi­lach, kie­dy jego pio­sen­ki pory­wa­ły tłu­my. Wystę­po­wa­li­śmy razem na estra­dzie. Zapo­wia­da­łam go pod­czas licz­nych wyda­rzeń kul­tu­ral­nych. I za każ­dym razem widzia­łam to samo — zachwyt w oczach publicz­no­ści, sza­cu­nek, podziw i głę­bo­kie poru­sze­nie, bo Maki­no był nie tyl­ko wyko­naw­cą — był gło­sem poko­leń, opo­wie­ścią zaklę­tą w dźwię­kach gita­ry i sło­wach, któ­re nio­sły praw­dę, dumę i pamięć.

Był czło­wie­kiem wyjąt­ko­wym — nie tyl­ko jako arty­sta, ale i jako czło­wiek. Skrom­ny, cie­pły, ser­decz­ny. Pełen poko­ry wobec życia, ale i odwa­gi wobec świata.

Był jak pieśń — moc­ny, szcze­ry, niezapomniany.

Sło­wa nie odda­dzą w peł­ni tego, co czujemy…

Maki­no nie zno­sił nadę­cia. Dla­te­go dziś pew­nie krzy­wi się, że sto­imy tu tak poważ­nie. Pew­nie wolał­by, żeby­śmy się śmia­li. Żeby ktoś rzu­cił dow­ci­pem, i to naj­le­piej nie­wy­bred­nym, bo Maki­no taki był, miał ten dar — mówił, co myślał. I myślał szyb­ciej, niż inni zdą­ży­li się oburzyć.

Dziś Kra­ków jest cich­szy, jak­by na chwi­lę wstrzy­mał oddech, ale Maki­no nie odszedł. On po pro­stu się tyl­ko nie­co oddalił…

Spo­czy­waj w pokoju.

Do zoba­cze­nia, Mistrzu

Iwo­na Cha­mie­lec, Wice­prze­wod­ni­czą­ca Rady Mia­sta Krakowa